Sun 9th Mar 2025 01:03

Relacja z koszmaru

by Alojzy Furman

Nazywam się Alojzy Furman i spisuje tę krótką relację za namową mojego psychiatry, doktora Jamesa Mulligana. Wedle jego teorii, ma ona wesprzeć proces leczenia, a także pomóc “przepracować” histerię, której doświadczyłem, podczas mojej ostatniej podróży do Stanów. Ale do rzeczy…
Pewnego lipcowego popołudnia, roku pańskiego 1926, szykowałem się do wejścia na pokład ogromnego transatlantyku, pływającego po trasie z Londynu do Nowego Jorku. Pogoda tego dnia była naprawdę piękna - na błękitnym niebie nie było widać ani jednej chmurki, a słońce grzało przyjemnie, równoważąc chłód ciągnącej od morza bryzy. Około godziny pół do ósmej, stanąłem w długiej kolejce do trapu wiodącego na wyższe pokłady statku, zakupiwszy wcześniej bilet w pierwszej klasie. Jak zwykle miałem przy sobie ukrytą w czarnym futerale maszynę do pisanie oraz dwie skórzane walizy. Jedną wypełniały podróżne ubrania i gastronomiczne pamiątki z Polski. Drugą zaś pękała niemal od książek oraz niedokończonych rękopisów moich przyszłych opowiadań.
Napis wymalowany świeżą, białą farbą na burcie jednostki z dumą oznajmiał jej imię, nawiązujące do historycznego fragmentu francuskich ziem. Aquitania, bo tak zwał się ów kolos, pomimo szczupłej sylwetki była znana z przestronnego wnętrza i wygodnych kabin. Choć już niejednokrotnie było mi dane przebywać na podobnych okrętach, majestatyczny widok czarno białego kadłuba stanowiącego istny cud ludzkiej przemyślności, napełniał moje serce młodzięńczą ekscytacją. W końcu stojąca przede mną para maklerów giełdowych zakończyła odprawę i wkroczyłą na drewniany trap. Okazałem więc bilet odzianemu w biały frak pracownikowi obsługi, zdałem bagaż upewniając się, że został właściwie podpisany i wspinając się po drewnianym podeście zagłębiłem się w trzewia kołyszącego się lekko stalowego lewiatana. Wraz ze mną na pokładzie miało znaleźć się w sumie około trzech tysięcy dusz, należących zarówno pasażerów wszystkich trzech klas, jak i samych członków załogi.
Przemieżywszysz wyłożone miękkimi wykładzinami, metalowe arterie pływającego molocha, dotarłem wreszcie do drzwi opisanych numerem 201, znajdujących się na pokładzie B. Sprawdziwszy stan doręczonego bagażu oraz swoją kajutę, postanowiłem się nieco odświeżyć. Następnie, zakończywszy toaletę, czym prędzej udałem się do luksusowych przestrzeni wspólnych dla pasażerów pierwszej klasy. Na miejscu szybko zapoznałem się z niejakim Tomem Hunterem - aktorem metodycznym, podającym się podówczas, za biegłego psychiatrę - doktora Edgara Englisha - będącego odzwierciedleniem filmowej roli, do której ten się przygotowywał. Naszą uwagę dość szybko zwrócił również człowiek imieniem Frank Lambert, który jak się później okazało był detektywem zatrudnionym przez armatora. Pan Lambert, posłyszawszy mój wschodnioeuropejski akcent oraz na wspomnienie Petersburga, wziął mnie zapewne za bolszewika i jął mnie szczegółowo przepytywać odnośnie celu oraz powodów mej podróży. Udawszy się na palarnie chcąc przerwać ów natłok niezbyt przyjemnych pytań, miałem okazję zapoznać się także z panem Thomasem Whitakerem - zaprawionym wilkiem morskim i pierwszym oficerem Aquitanii. W tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze, że nasza czwórka znajdzie się w epicentrum wydarzeń, które miały się wkrótce rozegrać na pokładzie.
Po krótkiej rozmowie, w której mogłem wreszcie zadać kilka technicznych pytań panu Whitakerowi, powróciliśmy do lounge, gdzie byliśmy świadkami powitania jakie zgotowała nam załoga transatlantyku. W ten sposób poznaliśmy kapitana i cały skład oficerski, który miał zawiadywać nadchodzącą podróżą. Po oficjalnym powitaniu rozpoczął się bankiet okraszony dźwiękami jazzowej muzyki, podczas którego poznałem jeszcze kilku interesujących pasażerów. Wśród nich znajdował się słynny egiptolog - profesor Alistar Mallory, który pod naporem pytań zdradził mi kilka szczegółów na temat pewnego ładunku z British Museum, który był transportowany na naszym okręcie. Poczęstował mnie także wybujałą teorią na temat rzekomej czarnej piramidy, którą podobno udało mu się odnaleźć pośród piasków Sahary. Ja sam posiadając dość niską tolerancję na podobne bajania, zwłaszcza z ust osób, którzy powinni być filarami racjonalizmu we współczesnym świecie, pożegnałem się z zebranymi i udałem do swojej kajuty by kontynuować pracę nad najnowszym opowiadaniem.
Nie mogąc znaleźć odpowiedniego zakończenia dla nowej opowieści, do późnej nocy ślęczałem nad maszyną do pisania, próbując coraz to nowych wariantów epilogu. Żaden z nich nie wydawał mi jednak się odpowiedni. Około godziny trzeciej, z twórczego transu wyrwał mnie odgłos kroków i ściszonej rozmowy dochodzących od z korytarza. Wiedziony ciekawością postanowiłem więc rozprostować nieco kości i podszedłem do drzwi uchylając je nieco. Dobrze niosące echo metalowe ściany sprawiły, że bez większych problemów byłem w stanie dosłyszeć sporą część tej zagadkowej wymiany zdań. Temat konwersacji niestety okazał się nadzwyczaj niepokojący. Albowiem ów zmierzajacy w stronę rufy marynarze rozprawiali ściszonymi głosami o żekomej śmierci jednego z członków załogi.
Wiedziony jakimś niezrozumiałym impulsem, opuściłem swoją kabinę i ruszyłem w ślad za nimi, zachowując dystans, próbując pozostać niezauważonym. Przemierzyłem korytarz i dotarłem do klatki schodowej, na której wreszcie zatrzymałem się by na chłodno przemyśleć sytuację. Po chwili namysłu postanowiłem by udać się wyższy pokład, zamiast podążać dalej w dół śladami rozgadanych załogantów. Szybkim krokiem skierowałem się do pokoju Edgara i już po kilku minutach znalazłem się za drzwiami jego kajuty. Gdy powtórzyłem mu zasłyszaną konwersację, jego oczy przepełniała ekscytacja i żądza przygód. Postanowiliśmy razem udać się na miejsce zdarzenia, by sprawdzić do czego właściwie doszło na niższych poziomach.
Po krótkim spacerze dotarliśmy dotarliśmy w końcu do klatki schodowej prowadzącej w okolice ładowni. W tym samym momencie do naszych uszu dobiegły odgłosy ściszonych rozmów. Gdy ostrożnie wyjrzeliśmy zza rogu, u podnóża schodów, prócz grupy zaaferowanych marynarzy, naszym oczom ukazało się też ciało mężczyzny. Zważywszy na jego ubiór łatwo można było poczynić założenie, że należał on do załogi okrętu. Leżał na brzuchu w dziwnie wygiętej pozycji, a na podłodze wokół jego głowy rosła powoli szkarłatna kałuża krwi. Gdyby nie fakt, że w przeszłości wielokrotnie widywałem ciała nieboszczyków, będąc gościem różnorakich seminariów medycznych, zapewne od razu bym zwymiotował. Na szczęście udało mi się powstrzymać atawistyczny odruch oraz zachować zimną krew.
Wśród zebranych na miejscu zbrodni znajdowali się już panowie Whitaker i Lambert, którzy dokonywali właśnie oględzin ciała denata i żywo o czymś dyskutowali. Nim się spostrzegłem Edgar opuścił naszą kryjówkę i znalazł się tuż przy nich, recytując nagłos swoje spostrzeżenia. Na widok dwóch nieproszonych gości pan Whitaker na chwile zbladł, poczym grzecznym acz podniesionym tonem zaczął nas nakłonić do powrotu do kajut. Sam byłem już mocno zaaferowany sytuacją i w przypływie paniki wdałem się z nim w dość burzliwą dyskusję, grożąc, że jutra wszyscy pasażerowie dowiedzą się o tym co tu zaszło jeśli natychmiast nie zostaniemy włączeni do trwającego śledztwa. W ten oto sposób Edgar zajął miejsce biegłego koronera i rozpoczął właściwe oględziny, a ja sam zabrałem się do gruntownego zapisywanie wypowiadanych na głos obserwacji. W końcu doszliśmy do jedynego, możliwego rozwiązania - ktoś celowo zepchnął tego biedaka ze schodów. A to mogło oznaczać tylko jedno - wraz z nami na pokładzie Aquitanii znajdował się morderca…
Po sprawdzeniu odpowiednich dokumentów pan Whitaker doszedł do wniosku, że tego konkretnego marynarza nie powinno tu teraz być. Nie miał wyznaczonej warty w godzinach, w których doszło do tragedii. Udaliśmy się więc do kajuty biedaka, by przepytać jego współlokatorów. Przesłuchanie nie przyniosło jednak oczekiwanych skutków. Inny marynarz, który miał być na warcie w miejscu denata dostał nagłego rozstroju żołądka, w wyniku czego nagła potrzeba przykuła go na kilka godzin do wychodka. Zamordowany zgodził się przejąć wachtę kolegi i wtedy widziano go po raz ostatni. Nie będąc wstanie uzyskać konkretniejszych odpowiedzi rozeszliśmy się wreszcie do swoich kajut, pozostawiając formalności pierwszemu oficerowi i jego podwładnym. Ja sa po powrocie do siebie wydobyłem z walizy butelkę bimberku - jednej z pamiątek, które otrzymałem w rodzinnych stronach. Pociągnąłem głęboki łyk by ukoić skołatane nerwy i padłem na koję, wyczerpany wrażeniami dzisiejszej nocy.
Kolejne dwa dni rejsu upłynęły w dość napiętej atmosferze. Pomimo, że informacja o morderstwie członka załogi nie rozeszła się wśród pasażerów, wszyscy zdawali się być niespotykanie drażliwi i markotni. Na zewnątrz zrobiło się zimno, niebo spochmurniało, a morze stało niepokojąco ciche. Nawet jazzowi artyści wygrywali jakieś smętne nuty na swoich wypolerowanych trąbkach i palisandrowych kontrabasach. Przy zdrowych zmysłach trzymało mnie wtedy towarzystwo Edgara i sączony z wolna bimber. Postanowiłem nawet podzielić się nim z panem Lambertem by zakopać wreszcie dzielący nas topór wojenny. On sam przestał już mnie chyba posądzać o szpiegowanie dla bolszewików, a ja zaniechałem podejrzeń o jego udział w morderstwie.
W tamtym okresie Edgar często gościł w mojej kajucie, choć sam widocznie podupadł na psychice. Obraz martwego człowieka musiał wywrzeć na nim znacznie większe wrażenie niż mógł się spodziewać - wcielanie się w rolę lekarza nie mogło przecież zastąpić faktycznego doświadczenia medycznego jakie studenci zdobywają w prosektorium. Podczas jednej z takich wizyt próbował wyjaśnić mi z największą powagą, że podąża za nim jakaś tajemnicza postać. Co więcej jej sylwetkę można było ponoć zobaczyć jedynie w lustrze. Twierdził nawet, że widział coś dziwnego w zwierciadle wiszącym w mojej własnej kabinie. Zbywałem jego dziwne bajędy starając się jednocześnie kurować go bimbrem i wodą z kiszonych ogórków, ale nawet krucha krakowska kiełbasa nie była w stanie ukoić naszych skołatanych nerwów.
Tymczasem we mnie zaczęły kiełkować nowe podejrzenia. Coraz dziwniejsze zachowanie i niestworzone teorie profesora Mallorego, kazały mi wreszcie zakwestionować jego poczytalność. Najnowsze prace Alistara nie cieszyły się zbytnią popularnością, a powszechne zainteresowanie egiptologią umierało wraz z sensacjami rzekomej “klątwy faraona”. Musiało to niezwykle frustrować starego archeologa. Jednak nim zdążyłem skonfrontować z nim moje podejrzenia, doszło do tragedi, która szybko przyćmiła błahe morderstwo pojedynczego załoganta.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że nie mogę ręczyć za stuprocentową wiarygodność tego co będę opisywał w kolejnych akapitach. Dziwaczne wydarzenia i ich potencjalnie zbrodnicze przyczyny kładą się cieniem na ocenie mojej faktycznej poczytalności w tamtym okresie. Spisuje więc to co jestem w stanie przywołać z pamięci, bez względu na to jak nieprawdopodobne mogą wydać się te wizje. Nie twierdze, że to co zdarzyło się jest prawną, choć zapewne zawiera takowej prady ziarno. Jak czytelnik wkrótce się przekona, przyczyny tego wszystkiego można doszukiwać się w tajemniczej, lotnej substancji, która prawdopodobnie została rozpylona w systemie wentylacyjnym Aquitanii, a która zdaje się być jedyną logiczną przyczyną dziwacznych wizji i tragedii, która nastąpiła wkrótce potem.
 
***
 
Późnym wieczorem trzeciego dnia rejsu, w przestronnej sali na górnym pokładzie miał się odbyć dystyngowany bankiet, połączony z balem maskowym. Wypastowałem więc moje skórzane lakierki, ubrałem się więc w wieczorowy frak, założyłem ulubioną muchę i uzbrojony w piersiówkę wypełnioną bimbrem skierowałem się do sali bankietowej. Na miejscu spotkałem się z Edgarem i panem Lambertem. Wkrótce dołączył do nas również pan Whitaker. Starannie wypolerowane guziki jego śnieżnobiałego munduru i złocona sprzączka od paska błyszczały w świetle wolframowych żarników setki żarówek rozpromieniających eleganckie wnętrze. Nie pamiętam o czym dokładnie rozmawialiśmy w tamtym momencie. Pamiętam tylko, że moją uwagę przykuły dziwaczne ruchy wirujących na parkiecie par. Było w nich coś niepokojącego i dopiero po chwili ze zgrozą doszedłem do wniosku, że tańczą niczym zahipnotyzowani, wykonując niemal perfekcyjnie synchroniczne ruchy. Patrzyłem tak przez moment, po równo przerażony i oczarowany tym nieziemskim spektaklem. Gdy wreszcie udało mi się otrząsnąć z szoku, zwróciłem się do towarzyszy by sprawdzić czy przypadkiem za ów wizję nie odpowiadały ilości bimbru, które spożywałem w ostatnich dniach. Jednak zobaczywszy rozdziawione usta Lambera, wytrzeszczone oczy pana Whitakera i błędne spojrzenie Egara, wiedziałem, już, że jeśli była to halucynacja to z pewnością należy do kategorii tych zbiorowych.
Kątem oka spostrzegłem ruch, nie pasujący do efemerycznych kroków zahipnotyzowanych tancerzy. Znów skierowałem swój wzrok ku środkowi sali i właśnie wtedy go zobaczyłem. Kroczył dumnie samym środkiem, a zajmujące środek parkietu pary zdawały rozstępować się przed nim, niczym kaczki płynące po powierzchni sadzawki, ustępujące miejsca przed bajecznym łabędziem. Młody chłopak, mulat o kruczoczarnych włosach i przeszywającym spojrzeniu zrobił kolejny krok w naszym kierunku. Przyodziany był w egzotyczny, półprzezroczysty strój, wyglądający niczym wyjęty prosto ze staroegipskiej płaskorzeźby. Jego stopy obleczone w złocone rzemieniowe sandały zdawały się sunąć kilka milimetrów nad powierzchnią ziemi. W końcu zatrzymał się na samym środku sali, a jego wzrok zwolna powiódł po zgromadzonych w niej pasażerach. Nagle na jego twarzy wykwitł upiorny uśmiech, a w tym samym momencie otępiali wcześniej tancerze rzucili się sobie do gardeł, zmieniając się w zgraję rozjuszonych bestii. Salę wypełniła istna kakofonia krzyków oraz dźwięków łamanych kości i rozdzieranego gołymi rękami mięsa. Ci z gości, którzy w tamtym momencie nie wpadli w szał rzucili się do szaleńczej ucieczki. Młody faraon stojąc w samym środku masakry, śmiał się w niebogłosy, a jego aksamitne szaty przyozdabiały coraz to nowe kropelki szkarłatnej cieczy. Gdy jego wzrok padł na mnie,a nasze spojrzenia spotkały się poczułem jak nagle grunt usuwa mi się spod nóg. Straciłem przytomność…
Gdy leżałem tak, zamroczony na posadzce sali balowej, nawiedził mnie dziwaczny sen. Kroczyłem w nim samotnie, ciemnym korytarzem gdzieś we wnętrzu statku. Jego metalowe ściany były całkiem gładkie i puste - nie było w nich widać ani okien ani drzwi. Obita wykładziną podłoga zdawała się niepokojąco wilgotna i grząska. Wreszcie do mych uszu dobiegł dziwaczny gardłowy pomruk i odgłos miarowych kroków zbliżających się z przeciwka. Po chwili z ciemności wyłoniła się znajoma humanoidalna poczwara o psich atrybutach. Ta sama, która tyle razy nawiedzała moje koszmary w okresie pacholęctwa. Bestie przemówiła do mnie chrapliwym głosem, choć nie pamiętam co mi wtedy powiedziała. Następnie ruszyła w moim kierunku wyszczerzając kły i rysując pazurami po metalowych ścianach korytarza. I wtedy coś sobie uświadomiłem - to był tylko sen! Zaśmiałem się bestii prosto w twarz i z gracją doświadczonego eksploratora sennych krain zamanifestowałem mocą wyobraźni drzwi, przez które przeszedłem pozostawiając mojego niedoszłego adwersarza samego w zimnym, stalowym tunelu.
Z otępienia wyrwał mnie donośny odgłos wystrzału. Uzbrojeni w karabiny członkowie załogi z panem Whitakerem na czele kończyli właśnie tłumić krwawe zamieszki, jakie wybuchły w sali balowej. Podłoga i ściany ociekały od szkarłatnej cieczy, a po młodym faraonie nie było śladu. Sanitariusze krzątali się wśród rannych, a marynarze wynosili na noszach ciała tych, którym nie dało się już pomóc. W tamtym momencie wszyscy starali się pojąć co do cholery się właściwie wydarzyło. Wstałem z wolna choć z początku nogi odmawiały mi posłuszeństwa i trzęsącymi rękami sięgnąłem ku wykonanej ze stali nierdzewnej manierce. Księżycówka paliła w gardło rozgrzewając wnętrzności i kojąc zbolały umysł. W końcu udało mi się jako tako zebrać do kupy strzępki własnej poczytalności i postanowiłem wreszcie przegrupować się ze swoimi towarzyszami. Musiałem w końcu czym prędzej podzielić się z nimi swoimi podejrzeniami, które z każdym momentem zdawały mi się być coraz bliższe rzeczywistości. Spośród znanych mi, znamienitych gości Aquitanii, jeden był nieobecny podczas ów tragicznego bankietu - Alistar Mallory! W mgnieniu oka wszystko stało się dla mnie jasne. Szaleniec postanowił ponownie zwrócić oczy świata na swoją ukochaną dziedzinę archeologii, fundując nam spektakl, którego światu nie będzie tak łatwo zapomnieć! Byłem gotów się założyć, że w tajemniczym ładunku z British Museum, znajdującym się pod opieką zbrodniczego profesora, znajdowały się jakiegoś rodzaju ukryte butle z niebezpiecznym gazem wywołującym agresję i halucynację. Musiałem działać szybko! Trzeba było jak najszybciej sprawdzić ów ładunek i wywietrzyć resztki lotnej substancji z górnych pokładów okrętu!
Podzieliłem się swoimi przemyśleniami z Edgarem, Lambertem i Whitakerem. Pierwszego oficera nie trzeba było długo przekonywać, był gotów przyjąć każde wyjaśnienie, byle nadać jakikolwiek sens upiornej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Kilka minut później przemierzaliśmy już pomieszczenia ładowni uzbrojeni w elektryczne latarki na baterie cynkowo-węglowe. Mijaliśmy kolejne rzędy zabezpieczonych linami skrzyń i kufrów, aż naszym oczom ukazały się etykiety opatrzone sygnaturą British Museum. Ku mojemu zdziwieniu nie znaleźliśmy jednak żadnych pojemników, które mogłyby przechowywać niebezpieczny gaz. Ten drań Alistar musiał je przenieść i zapewne znajdowały się już gdzieś w głównych szybach wentylacyjnych Aquitanii. Znaleźliśmy za to kilka drogocenne wyglądających, egipskich urn kanopskich pośród szeregu innych archeologicznych bibelotów. Sfrustrowany i coraz bardziej roztrzęsiony zaproponowałem by wziąć je “na zakładników”, koncypująć, że staremu z pewnością będzie na nich zależeć. Na zewnątrz fale wzmagały się coraz bardziej więc postanowiliśmy czym prędzej opuścić ładownie by nie kusić licha. Ładunki w luku towarowym zdawały się być dobrze zabezpieczone, ale w naszym obecnym stanie lepiej było nie ryzykować.
W drodze na mostek przestaliśmy odczuwać kołysanie, a odgłosy wiatru uderzającego o burtę statku nagle ustały. Chwilowa ulga szybko przerodziłą się jednak w kolejne zmartwienie. Dotarłszy do celu, pan Whitacker przedstawił nas kapitanowi transatlantyku. Ten choć początkowo zdziwiony obecnością osób postronnych na mostku szybko ugiął się pod namowami pierwszego oficera. Tymczasem ja wyjrzałem za okno, za którym ujrzałem niemal nieruchomą taflę bezkresnego oceanu. Sztorm ustał całkowicie ustępując miejsca flaucie, choć niebo wciąż spowijała gruba zasłona pociemniałych chmur. Poprawiłem okulary by zogniskować wzrok na ciemnej plamie, zbliżającej się do nas od strony dziobu. Była to jak się okazało inna jednostka, bliźniaczo podobna do naszej. Kątem oka zobaczyłem jak oczy Lamberta zapłonęły na jej widok. Ukazał nam się bowiem zaginiony okręt, którego zniknięcie miał zbadać detektyw. Zgromadzona na mostku załoga podjęła próbę nawiązania kontaktu, jednak bez większych sukcesów. Mimo braku łączności radiowej ktoś jednak odpowiadał na sygnały świetlne, chociaż w ten sposób nie dało się uzyskać, żadnych bardziej szczegółowych wyjaśnień. Z chwilowego otępienia wyrwały mnie słowa kapitana, który zasugerował by wysłać szalupę z ekspedycją, która miałaby sprawdzić stan drugiej jednostki. Ten człowiek chyba oszalał. Na naszym własnym pokładzie doszło niedawno do istnej kaźni, a ten chciał akurat w tym momencie zajmować się takimi bzdurami.
Z początku i mnie samego zadziwiła stanowczość z jaką ryknąłem na kapitana wytykając mu niekompetencję i brak szacunku dla życia pasażerów oraz załogi. Domagałem się natychmiastowego ujęcia Mallorego i dokładnego wietrzenia górnych pokładów statku w celu pozbycia się resztek domniemanego gazu, który przecież wciąż musiał zalegać w jego niżej położonych pomieszczeniach. Kapitan jednak na podobieństwo zdartej płyty wciąż nalegał na wysłanie swojej idiotycznej ekspedycji. Gdy wraz z Whitackerem zaczął dogadywać szczegóły wyprawy, ja straciwszy już wtedy większość skrupułów podbiegłem do interkomu i nadając na cały statek, z całej siły wykrzyczałem ultimatum dla szalonego Alistara. Drań miał się natychmiast pojawić na mostku jeśli nie chciał by jego drogocenne urny spoczęły na dnie oceanu.
Niestety mój desperacki manifest nie przyniósł większego skutku. Archeolog zapadł się pod ziemię, a ja już wkrótce siedziałem zziębnięty w szalupie sunącej zwolna po lustrze wody, w kierunku upiornego bliźniaka Aquitanii. Edgar i Lamber siedzieli po moich bokach, a przystrojony gruby płaszcz Whitacker wydawał kolejne komendy wiosłującym załogantom. Po kilkunastu minutach gramoliliśmy się już po niewielkiej drabince na pokład wielkiego, pokrytego glonami transatlantyka. Wymalowane białą farbą litery na jego sczerniałej rufie układały się w napis Lusitania. A może to była Mauretania? W tym momencie nie jestem w stanie przywołać go w swej pamięci…
Początkowo postanowiłem pozostać na zewnętrznym pokładzie, opierając się o reling u boku jednego z pozostawionych na straży członków załogi. Na oko dwudziestoletni mężczyzna był uzbrojony w karabin co dawało mi poczucie jako takiego bezpieczeństwa. Gdy jednak dostrzegłem światła latarek przebijające mroki mostka jednostki, moja ciekawość wzięła górę i w eskorcie marynarza udałem się na miejsce. Wnętrze statku było przesiąknięte, nieznośnym, lekko słodkawym zapachem, a na ścianach i podłodze co rusz można było dostrzec ślady zaschniętej krwi.
Na mostku mym oczom ukazało się, jak można było się domyślić po mundurze, ciało kapitana. Pan Whitacker był właśnie w trakcie wertowania dziennika pokładowego. Ku naszemu przerażeniu opisane w nim wydarzenia łudząco przypominały to co przez kilka ostatnich dni działo się na naszej Aquitanii. Tajemniczy ładunek, zagadkowa śmierć członka załogi, pogorszenie nastrojów, które doprowadziło do eskalacji przemocy. Wszystko kropka w kropkę, nawet miejsce, w którym doszło do zgonu załoganta. Nie wiedziałem co o tym myśleć, to było dla mnie zbyt wiele. Niczym otępiały snułem się za Edgarem, podążając za resztą ekspedycji. Pamiętam, że udało nam się odnaleźć kilku żywych członków załogi - starca, kobietę, młodego chłopca. Oni też wspominali o egipsko wyglądającym młodzieńcu. To wszystko było takie dziwne, takie nierealne, bardziej przypominało senny koszmar niż prawdziwą rzeczywistość. “Czy takie rzeczy mogą dziać się naprawdę?” - pomyślałem w tamtym momencie. Podczas badania ładowni znaleźliśmy jeszcze coś, dziwaczny artefakt należący do bliźniaczego ładunku z British Museum. Błagałem moich towarzyszy by zostawili to cholerstwo w spokoju, jednak ci stanowczo nalegali by zabrać go na pokład naszej jednostki. Jeśli klątwy naprawdę istniały to my właśnie kusiliśmy los by zesłał jedną z nich na nas.
Nim się obejrzałem siedziałem już z powrotem w szalupie, słuchając miarowych uderzeń wioseł o taflę nieruchomej wody. Mniej więcej w połowie drogi moja frustracja sięgnęła zenitu. Żaden z tych bufonów mnie nie słuchał! Zamiast ratować naszą załogę i łapać Mallorego my bawiliśmy się w pieprzonych poszukiwaczy skarbów. Odruchowo sięgnąłem za pazuchę szukając manierki z bimbrem. Moja dłoń spoczęła jednak na zimnej, chropowatej powierzchni glinianej urny, którą ukryłem pod połami płaszcza. W tym momencie przez moją głowę przebiegła pojedyncza myśl - Jebać to! Chwyciłem urnę i cisnąłem ją w ściemniałą toń z nadzieją, że stary Alistar dostanie białej gorączki gdy o tym usłyszy. W tamtym momencie rozpętało się piekło…
To co wydarzyło się później pamiętam jak przez mgłę, czymkolwiek był gaz którym potraktował nas Mallory, teraz już na pewno wziął górę nad moim rozchwianym umysłem. Pamiętam światła i dziwaczne sylwetki majaczące pod powierzchnią oceanu. Pamiętam mrowie potwornych macek, które przebiły taflę i straszliwy tumult, który na chwilę cisnął nas pod wodę. Pamiętam desperacki wyścig z żywiołem i paniczną wspinaczkę pod serwisowej drabince transatlantyka. Pokład spływał krwią. Gigantyczne, upiorne macki, próbowały wciągnąć stalowego kolosa pod wodę. Kapitan stał niczym otępiały nie mogąc wydobyć z siebie choć słowa. Whitacker chwycił za topór i wraz z częścią załogi ruszył rąbać wciąż zaciskające się kończyny morskiego potwora. Edgar postradał zmysły, zaczął wykrzykiwać jakieś niestworzone rzeczy, chwytając za sztylet. Lamber wyciągnął broń próbując go powstrzymać. To wszystko było niczym sen. Straszliwy koszmar z którego nie mogłem się obudzić. Stałem tam, pośród tego chaosu, sparaliżowany i bezradny. Oderwany od rzeczywistości niczym narrator, który stał się świadkiem apokalipsy. Istnej zagłady logiki i ostatecznego triumfu absurdu. Wtem dojrzałem kątem oka postać, która wkroczyła na scenę, pełna gracji i pewności siebie, która nie mogła pochodzić z naszego świata. Jednym skinieniem dłoni odesłał morską bestię z powrotem w otchłań. Kolejnym sprawił, że uklękliśmy przed jego majestatem. Od tak, po prostu, przybył, zobaczył i w mgnieniu oka zwyciężył. Nyarlathotep - tak brzmiało jego dumne imię. Nyarlathotep! - huczał głos Edgara, jego oczy wytrzeszczone i przesiaknięte szaleństwem spoczęły na sylwetce młodego faraona. On ocalił nas od śmierci. On oszczędził nasze życia. Umysł Edgara przestał istnieć, stał się niewolnikiem, Lamber i Whitacker złapali mocniej za kolby swych pistoletów i jeden za drugim palneli sobie głowy. Pasażerowie skoczyli sobie do gardeł i na powrót rozpoczęła się kaźń. On zaś siedział w samym środku, niczym król, władca, faraon spowity w blasku na swym złotym tronie. Wciąż omotany sidłami amoku przyklęknąłem i oddałem mu pokłon. Przed jego siłą nie było ucieczki, nie było ratunku. Padłem na twarz błagając o życie. I darował mi je. Chciałem wrócić do dawnego życia, znów siedzieć przed maszyną i pisać. I on zgodził się, pod jednym warunkiem. Miałem po kres życia sławić jego imię. Wlać w serca ludzkości miłość do wielkiego Ahtu, Czarnego Faraona, Pełzającego Chaosu!
Nie wiem jakim cudem Aquitania dobiła wreszcie do brzegów Ameryki. Nie pamiętam jak ekipa ratownicza zabrałą mnie z pokładu i przetransportowała do St. Vincent’s Hospital w Greenwich Village. Nie pamiętam też nic samego pobytu, ani okresu po przeniesieniu do Kings Park Psychiatric Center. Moja świadomość zaczęła powracać dopiero pod czujnym okiem doktora Jamesa Mulligana. I chociaż teraz, po powrocie na łono społeczeństwa czuję się już dobrze, to gdzieś w głębi wciąż je słyszę. Imię, które na zawsze odmieniło moje życie. Imię, które po dziś dzień boję się wymówić na głos, choć moja ręka sama kreśli je wielkimi zgłoskami na kolejnych kartach papieru. Nyarlathotep Wielki, Nyarlathotep Wspaniały, Czarny Faraon, Pełzający Chaos i przyszły zbawca ludzkości…

Continue reading...

  1. Krótka biografia
  2. Relacja z koszmaru