Tego dnia moi drodzy towarzysze zebrali się wreszcie, by porozprawiać na temat ostatnich wydarzeń. Z jakiegoś powodu jednak znowu postanowili wprosić się do mojego domu, zamiast pogadać sobie w karczmie. I to akurat w porę, w której zażywałem mojej zwyczajowej kąpieli. Mniejsza jednak o to - ostatecznie doszli do dość oczywistego wniosku, że gówno wiedzą i mogą gówno zrobić. Postanowiłem więc nadać jakiś kierunek ich błędnym przemyśleniom i zaproponowałem, że najwyższy czas udać się do Alistara i dowiedzieć, jak wygląda sprawa z Tutrockiem i Amuletem Gothy. Opuściliśmy więc Sanktuarium i udaliśmy się do Wieży Niebieskich Magów.
Na miejscu powitał nas wyczerpany Alistar - zdradził, że jego próby dogadania się z krasnoludem spełzły na niczym. Arcymag pozostawił nas samych w swoim gabinecie, byśmy sami spróbowali przemówić krnąbrnemu księciu do głowy. Swoją drogą był to całkiem okazały gabinet - regały pełne książek, astralna mapa Planu Gothy, para złotych golemów strażniczych i lustro - to samo, którym posługiwał się Evans - odzyskane i złożone do kupy - nieźle, staruszku… Astralna mapa ujawniła przed nami dość interesujący fakt - kolejny ląd został wciągnięty do Gothy - wielka góra i położony za nią łańcuch górski - niesłychane! Nagle zza lustra ozwał się chrapliwy odgłos zapijaczonego krasnoluda. Tutroc jak zwykle nie popisał się ogładą, a tym bardziej zdolnością do słuchania ze zrozumieniem. Mimo namów zarówno moich, jak i Jarika, postanowił zrobić coś idiotycznego - wysłać tam oddział krasnoludów - czterech i to wszystkich na raz! Takiego pierdolnięcia nie słyszałem od czasu, gdy pękło niebo - ziemia zadrżała, a z kierunku, w którym jeszcze do niedawna znajdowało się Biuro Przyjęć, w niebo wzbijał się wielki kłąb dymu i pyłu. Tutroc nie odzywał się - prawdopodobnie zemdlał - postanowiliśmy więc udać się na miejsce i na własne oczy ocenić ogrom zniszczeń.
Z budynku biura zostały jedynie dymiące zgliszcza - co jeszcze dziwniejsze, nad ruinami unosił się duch ponurego krasnoluda. Sługa Nerulla wisiał tak sobie, notując coś w spektralnym kajeciku. Gdy moi towarzysze, na czele z Thalendilem, zaczęli przeszukiwać rumowisko, zleciał do nas i wdał się w konwersację z Train, która jak zwykle zaczęła mielić ozorem. Ostatecznie duch odleciał w kierunku katedry, a my zostaliśmy z ciałami czterech odzianych w zbroje krasnoludów… Oczywiście, jak można się było spodziewać, kompas moralny Jarika znów wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i nakazał mu pochować towarzyszy. I to nie na jakimś tam cmentarzu, tylko w cieniu góry - bo na pewno, kurwa, teraz obchodziło ich najbardziej, gdzie będą pochowani! W ten oto sposób niemal jednogłośnie postanowiliśmy udać się do nowo odkrytej góry i tam pochować dzielnych samobójców.
Nasza karawana była gotowa o świcie, jednak, jak się okazało, nie byliśmy jedynymi podróżnymi, którzy kierowali się w tamtym kierunku. Grupa gigantów - zapewne wysłanników Surtura - również postanowiła udać się w kierunku wielkiej góry. Oczywiście ich marszowe tempo bez problemu pozwoliło im prześcignąć zdezelowany wóz ciągnięty przez rozochoconego Veksandera. Tym oto sposobem szybko pozostawili nas w tyle, a nam nie pozostało nic, jak tylko przedzierać się żółwim tempem przez leśne ostępy w tym dziwacznym pogrzebowym korowodzie. Po przekroczeniu linii lasu dość szybko na naszej drodze stanął osobliwy łowczy, przewodzący watasze wilków. Na szczęście obyło się bez walki i mogliśmy bez przeszkód kontynuować podróż - postanowiłem jednak zapamiętać sobie tego łowcę, tak na wszelki wypadek…
Gdy po długiej podróży dotarliśmy wreszcie do podnóża wielkiej góry, od razu rzuciła nam się w oczy niekończąca się kawalkada spadających skał, wylatujących z jaskini kilkadziesiąt metrów wyżej. Lawina przykryła ciała naszych denatów i prawie rozgniotła wóz Veksandera. Wraz ze skałami z jaskini wypadła też dziwaczna, kamienna istota - tak zwany Galeb Duhr. Potwór przemówił do nas językiem przypominającym miażdżenie żwiru, ale o dziwo Jarik był w stanie się z nim dogadać. Stwór powiedział, że jego „dom” zaatakowały giganty i przyobiecał naszemu księciu, że zbierze swych ziomków i wkrótce ruszy z odsieczą. My tymczasem podążyliśmy dalej i wkrótce stanęliśmy u wejścia do tajemniczej groty. Na miejscu para gigantów próbowała uporać się z wielką metalową bramą, zauważyliśmy też niewielki otwór wentylacyjny w suficie. Dodatkowo grupka odzianych w barwy Evansa nieznajomych zaczęła rozbijać obóz u podnóża góry. Na razie postanowiliśmy więc skryć się, używając jednego z zaklęć Anvary, by obmyślić strategię pacyfikacji gigantów.
Moi towarzysze jak zwykle okazali się niezbyt kompetentni, wymyślając coraz to gorsze pomysły, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Nie mogąc już tego słuchać, po prostu wyszedłem z kryjówki, zmieniłem swój wygląd tak, by jak najbardziej upodobnić się do Evansa, i wraz z Veksanderem ruszyłem na spotkanie gigantów. Dzięki mojej niewyobrażalnej charyzmie z łatwością przekonałem ich, że ich pan nie żyje i że mają w podskokach wypierdalać do Gothy. Droga stanęła przed nami otworem, jednak zamiast wyważać bramę, postanowiliśmy skorzystać z bardziej dyskretnego podejścia. Wdrapaliśmy się do szybu wentylacyjnego i zamaskowaliśmy wejście, tak by nikt nieproszony nie ruszył naszym śladem.
Penetrując jaskinię, natrafiliśmy na dziwaczną mgłę, w której czaiła się banda mefitów, na której czele stał pierdolony żywiołak wody! Na szczęście dzięki moim niesamowitym zdolnościom przywódczym i potężnej magii udało nam się je pokonać, choć, jak się później okazało, nie był to koniec naszych zmagań. Na grani, tuż ponad mgłą, czekała na nas jeszcze grupka bandytów, którzy postanowili stanąć z nami w szranki. Co jednak zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej, to zachowanie Anvary i moich towarzyszy. Gdy elfka przyjrzała się bandziorom, zaczęła gadać coś o jakimś rzekomym zleceniu i wpadła w szał mordowania. Co gorsza, moi towarzysze ochoczo zawtórowali jej, mordując nawet tych spośród bandytów, którzy się poddali. Nawet Jarik nie miał nic przeciwko straceniu bezbronnego więźnia! I to niby ja w ich oczach jestem tym złym!? Czy ich już doszczętnie popierdoliło!? Powinienem powiedzieć coś w stylu „Hadalu, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią…” - tylko że oni doskonale wiedzieli, co, kurwa, czynią!? Hadalu, dlaczego, do jasnej cholery, by odpokutować za swe grzechy, muszę zadawać się z bandą morderców!?
Po wesołym mordowaniu bezbronnych jeńców przyszedł wreszcie czas na odpoczynek. Rozbiliśmy prowizoryczny obóz, a ja od razu owinąłem się grubym kocem i poszedłem spać. Ponoć gdy spałem, Anvara i Train prawie zginęły, włażąc w jakąś debilną pułapkę, ale na tym etapie miałem już to w głębokim poważaniu. Ostatecznie, z pomocą Thalendila, udało nam się odblokować metalową klapę blokującą jakiegoś rodzaju szyb wentylacyjny i naszym oczom ukazało się spowite magmą krasnoludzkie miasto.
Zleciliśmy na dół i stanęliśmy pośrodku niewielkiego deptaka - błyskawicznie otoczyła nas banda ognistych krasnoludów - tak zwanych azerów. Na całe szczęście dzięki moim wyjątkowym zdolnościom udało mi się przekonać ich, że jesteśmy posłami, którzy pragną widzieć się z ich władcą. Postanowiłem przedstawić nas jako świtę księcia Jarika Kragfalla z Żelaznej Twierdzy, samemu przybierając tytuł jego osobistego doradcy i tłumacza. W ten oto sposób trafiliśmy przed oblicze króla Thailanara i jego uroczej partnerki - ifrytki imieniem Korun Talehozra - czy jakoś tak… Dzięki mojej ogładzie król przyjął nas dość ciepło i nawet zaoferował nam sojusz w zamian za wyegzorcyzmowanie wielkiego pieca, który stanowił źródło życia ich potężnej kuźni.
Walka z gigantycznym opętanym piecem była wymagająca, a Jarik niemal stracił w niej życie, jednak ostatecznie udało nam się pokonać bestię i przywrócić element kuźni do pierwotnego stanu - no, może poza kilkoma wgnieceniami. Co dziwne, gdy pokonaliśmy złego ducha, z jego wnętrza wyleciały cztery dusze i opętały ciała azerów, którzy polegli w walce z piecem. Jak się okazało, były to dusze naszych denatów - tych samych krasnoludów, których Tutrock wysłał tu na śmierć. A to ci dopiero historia! A no i zapomniałem dodać, że w nagrodę za pokonanie pieca Anvara dostała zaczarowane oko! A co mi przypadło? - No oczywiście, że gówno! Nikt mi, kurwa, nawet nie podziękował! Jak zwykle zresztą…
Z pokonanym piecem i zawartym sojuszem pozostało nam tylko obronić twierdzę azerów przed próbującymi sforsować bramę gigantami i wampirami - dzień jak codzień! Opatrzyliśmy więc rany, odpoczęliśmy i wraz z królewską gwardią przygotowaliśmy się do odparcia ataku. No i właśnie wtedy przebili się przez bramę - giganci na czele ze swym ognistym dowódcą i wampirze pomioty na czele z… sędzią Farellem - no proszę, jego to się akurat nie spodziewałem. Walka była trudna, ale na szczęście udało nam się dość sprawnie wyeliminować dowódców wrogiej armii. Pierwszy padł ognisty gigant - jego ziomkowie rozpierzchli się, ścigani przez wojowniczych galeb duhrów. Następnie przyszła kolej na sędziego, jednak jego mroczna natura nie mogła równać się ze świętym światłem Hadala. Potęga światła zmieniła wampirze pomioty w proch, a sam sędzia skończył uwięziony w wiecznej agonii na dnie wulkanu.
W ten oto sposób udało nam się po raz kolejny ocalić azerów. I oczywiście nie udałoby się bez mojego geniuszu i świętej mocy mojego boga. I co dostałem w zamian? Wyśmiano mnie, kiedy zaproponowałem połączenie sił z kultem Hadala. Zamiast tego cała chwała i splendor przypadły tym śmierdzącym Niebieskim Magom! Wielki Alistar stał się nowym opiekunem twierdzy, a Jarik przyjacielem króla azerów. A ja jak zwykle nie mogłem liczyć nawet na odrobinę wdzięczności. Ale się nie poddam! Do kurwy nędzy, nie poddam się! Uwolnię tych wszystkich niewdzięczników z tego przeklętego miejsca i może wtedy zasłużę na zwykłe, pierdolone „dziękuję”...